Jakbym powiedziała, że dbam systematycznie o dłonie, to raczej byłabym kłamczuchą. Prawda jest taka, że smaruję je kremem sporadycznie, kiedy przypomina mi o tym pieczenie suchej skóry. Jednak gnana wyrzutami sumienia, świadomością własnego wieku i nadchodzącego sezonu grzewczego postanowiłam zainwestować w coś porządnego, co nie pozwoliłoby mi o sobie zapomnieć... aż tak łatwo. :-)
Wiem, że firma Vichy ma swoich zwolenników i przeciwników. Ładne opakowania, miłe zapachy i konsystencja, przemyślne kampanie reklamowe, a także fakt, że sławna woda termalna z Vichy jest zalecana w pierwszej kolejności nie do pielęgnacji skóry, tylko leczenia... chorób gastrycznych (tak, tak) mogą nieco zniechęcić. Ja jednak lubię ich produkty, zwyczajnie widzę, że moja skóra dobrze się po nich ma, więc... co ja się będę z nią wykłócać. ;-)
Ponieważ przez całe lata stosowałam doskonały balsam do ciała Lipidose, wybór kremu do rąk nie był bardzo trudny. Padło na
Lipidose Mains.
Krem z substancji czynnych zawiera Pro - Fibryl (???), kwas aceksamowy i witaminę A. Producent obiecuje długotrwałą regenerację dłoni, przywrócenie gładkości, łagodzenie uczucia spierzchnięcia (o, to to!) i likwidacje zaczerwienień. Ponadto kosmetyk podobno odżywia na długo i pozostawia uczucie ulgi. No zobaczymy.
Pierwsze zaskoczenie - krem jest rzadki, rzadszy od balsamu. W zasadzie to lepiej, bo ten ostatni średnio się wchłaniał, a nie mam czasu pół godziny chodzić z tłustymi rękami, ale obawiałam się o nawilżenie. Niepotrzebnie. Nawilża przepięknie, natłuszcza, pachnie delikatnie, bardzo przyjemnie. Jestem z niego bardzo zadowolona. Żeby tak raczył mniej kosztować, byłabym zachwycona. :-)
Chociaż... jest to pierwszy krem do rąk, który czuję, że działa. Za jakiś czas ocenię, czy jest wart tych prawie 40 zł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz