Nie, to nie będzie post o ekologii... :-)
Muszę przyznać, że częścią domu, z której do tej pory byłam najmniej zadowolona, był salon. Niby wszystko w porządku, ale nie to. No jakoś nie. Już nie wiem, co dało pierwszy impuls, ale w jednym momencie postanowiliśmy z mężem pozbyć się szafki RTV. Z głupia frant zupełnie wystawiłam ją na sprzedaż za cenę niewiele niższą od ceny zakupu i... dwa dni później już pakowałam ją do transportu. No znak na niebie, ani chybi! W tych warunkach mąż w przypływie wspaniałomyślności zgodził się na zakup upatrzonej przeze mnie palisandrowej ślicznoty, do której wzdychałam platonicznie już z półtora roku. Weszłam na stronę, żeby ją zamówić i... kupiłam w promocji -30%! Prawda, że coś nad moim salonem dobrego czuwało? Aż piszczałam ze szczęścia, kiedy ją przywieźli, na żywo podoba mi się jeszcze bardziej. Żywy, miodowozłoty kolor egzotycznego drewna przy mojej grafitowej podłodze i szaropopielatej ścianie kontrastuje wręcz rozkosznie, korespondując z trójnożną, drewnianą lampą podłogową i blatem palisandrowej ławy. No napatrzeć się nie mogę! Wybaczcie paskudne chwalipięctwo, ale cieszę się niesamowicie, że salon nabrał fajnego charakteru. Stylistyka kojarząca się z latami sześćdziesiątymi, chromowane wykończenia uchwytów i masywne, ciężkie drewno to klimaty wprawdzie niemodne, ale bardzo moje.
Ostatnim szlifem miało być "coś", co postawię na owej wymarzonej szafeczce. I tu nastąpił niewielki zonk, bo... nie mogłam sobie niczego tam wyobrazić, a spora odległość między telewizorem a blatem jednak wymuszała, by nie pozostawić tej przestrzeni pustej. Nie chciałam jednak stracić tego efektu surowości, który udało mi się uzyskać... zadania nie ułatwiał fakt, że wyobraźnia natrętnie podsuwała mi wizję... paprotki. :-)
Oj długo myślałam... aż do którejś wizyty w TK MAXX. (Nota bene, też uważacie, że ten sklep powinien być nieczynny od 20. każdego miesiąca do końca? Tracę tam głowę tak spektakularnie, że tylko patrzeć, aż mając resztki gotówki na koncie zaryzykuję głód w domu dla kolejnych zakupów. ;-) ). Tam rzuciły mi się wprost na szyję ONE. Dwa przepiękne wazony. Proste, geometryczne kształty, grube, nierówne w strukturze szkło, najukochańszy kolor burzowego nieba i metalizowana powierzchnia, która tak odbija światło, że wyglądają niemal, jak gdyby same były jego źródłem. Wahałam się, czy wprowadzać nowy kolor do dosyć konsekwentnie urządzonego kolorystycznie wnętrza, oj wahałam... chyba z 8 sekund. :-) Porwałam jeden w jedną rękę, drugi w drugą i mało nóg nie pogubiłam, lecąc do kasy! Z metki dowiedziałam się, że to jakiś hiszpański wyrób ze 100% szkła z odzysku. Tym bardziej się cieszę, bo oglądałam kiedyś butle z recyclingowanego szkła, ale żadna z nich - chociaż połowę mniejsze - nie chciała kosztować poniżej 80 zł. Ja natomiast zapłaciłam 45 i 49 zł. No nie dało się nie kupić.
Dopełniły mi salon tak, jak się spodziewałam, jakby z myślą o tym miejscu były projektowane. Zresztą zobaczcie same. Wiem, że chwalipięctwo odstawiłam pokazowe, ale... wiecie, okropnie się nimi cieszę. I fascynuje mnie, jak różnie wyglądają w zależności od światła. I w ogóle jak za niecałą stówkę to naprawdę, mnóstwo szczęścia. :-)
A co Wy o nich sądzicie? Hm, czy ja się mylę, czy ja jeszcze nigdy nie pokazywałam zdjęć z salonu? No to mamy premierę!